wtorek, 14 września 2010

a to już jesień!

     Z radością usiadłem dzisiaj przy klawiaturze, by móc napisać: dzień dobry po wtóre. Od czasu mojej pierwszej relacji otrzymałem parę cennych uwag - czasem krytycznych - i z nieskrywaną przyjemnością pragnę Wam czytelnicy opowiedzieć, jak wiele miłych chwil przyszło mi doświadczyć w ostatnich trzech tygodniach na przełomie sierpnia i września.


     Wieczorem 27 września w towarzystwie panienki Z. pojechałem do Katowic na kolejną edycję festiwalu Tauron Nowa Muzyka, który odbywał się na terenie KWK "Katowice".


Nieswojo jako bonhomme czułem się w scenerii plażowej (cały teren wysypano piaskiem) połączonej dyskretnie z postindustrialnym terenem, nad którym majestatycznie królował kopalniany szyb, ale w końcu
o muzykę tutaj chodziło (:


Ten wieczór był wyjątkowy głównie z powodu dwóch artystów: reprezentującego NINJA TUNE Bonobo oraz magików z Jaga Jazzist! Mimo, iż jestem dzieckiem chrzestnym Jacque'a Brela i Vanessy Paradis,
z przyjemnością zaprzedałem swój wieczór tym dźwiękom pełnym ekspresji i entuzjazmu. Artyści nie zawiedli przybyłej tłumnie publiczności, a zabawa trwała do ostatniej minuty, do rana!
Bywały momenty na tyle energiczne, że obawiałem się wzrostu temperatury mojego ciała powyżej granicy stabilności!
   Niespełna tydzień później wyjechałem (po tygodniu intensywnej pracy) zaś z grupą miłych, rudych Hanysów z miasta "z węgla i stali", poznanych podczas wyprawy na Babią Górę. Wyjechaliśmy z domu w sobotę o 4 rano i już o 8 spokojnie wylądowaliśmy flotą dwóch samochodów w Starym Smokowcu po słowackiej stronie Tatr. W tym dniu naszym celem stał się Sławkowski Szczyt (2452 m n.p.m.).


Wycieczkę rozpoczęliśmy jak typowe stonki górskie - kolejką szynową o długości dwóch kilometrów na wysokość niespełna 1300 metrów, skąd niebieskim szlakiem dotarliśmy do Rozdroża pod Sławkowskim Szczytem, odkąd prowadził już szlak do celu. 
Niestety - pogoda spłatała nam małego figla - gdzieś od wysokości 1500 metrów pojawiła się moja liczna rozbita rodzina w formie pierwszego od wiosny.. śniegu (sic!). 


Dotarliśmy do przepięknego zakrętu na urwisku z widokiem na południową część najwyższego szczytu Tatr - Lomnitzer Spitze (2634m n.p.m.), czyli Łomnicy (: i cienką nitkę kolejki linowej, której nie dojrzycie na zdjęciu poniżej.


Uprzedzam, iż z góry zdobyciem sobie nie po-ra-dzi-liś-my!
Od zakrętu, do którego brodząc już po łydki w śniegu dotarliśmy, przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów, a część Ślązaków zaatakowała odważnie szczyt Królewskiego Nosa (2272 m n.pm.), wgniotła sobie klatki piersiowe widokiem Tatr Wysokich i postanowiła wrócić.


Jeśli chcecie - drodzy Czytelnicy - na bieżąco śledzić moje włajaże, pamiętajcie, że celu wolę za podejściem pierwszym nie sięgnąć, ale próbować, by w lepszych okolicznościach zdobyć! Dlatego miast szczytów wybrałem kawę zbożową i oczekiwanie na powrót Łobuzów.


Pod sam szczyt z całej ekipy dotarł pan Pstro, ale śnieg zlodowaciały był do tego stopnia, że brak czekana i raków podczas zdobycia wierzchołka byłby arogancją, ale i głupotą. W tytule posta nawiązałem do jesieni, ale w górach tak naprawdę przywitała nas zima. Jesień pokazała się jednak w całych Beskidach. Od Bielska - Białej, przez całe Podhale aż po Bieszczady, parę dni temu rozpoczął się coroczny festiwal Natury z paletą kosmiczną barw. W takich chwilach czuję Cię mocniej, Mamo. Twój Romek :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz