sobota, 18 września 2010

och i ach! fest! Jónsi!

"Dzisiaj wszyscy jesteśmy Islandczykami!" - taka parafraza słów Baracka Husseina wypadła mi z ust lodem wczorajszego wieczoru. Bo wieczór to był bajkowy: jak ubrania Björk, jak gejzery na tej małej wyspie, jak domy w Reykjavíku, jak etykieta z butelki tranu. Jeszcze doba nie minęła, wciąż jestem mocno podekscytowany! Bo i nowe miejsce i dwie szufelki magii w środku wielkiej huty. Więc - może od początku!
  
   Po tygodniu w pracy człowiek pragnie uciec z miasta - nawet, jeśli pracę swoją lubi. Tym bardziej z radością przyjąłem serdeczne zaproszenie przyjaciół z królewskiego miasta Krakowa - na popołudniową kawkę i wieczór z dźwiękami podczas odbywającego się festiwalu muzyki współczesnej Sacrum Profanum. Tegoroczny festiwal oscyluje wobec kultury nordyckiej, co już przyjemnie obniżyło temperaturę mojego Ja, a największa liczba artystów przybyła z mroźnej (sic!) Islandii.
   Początkowo nerwowo zareagowałem na informację, że koncert odbędzie się w nieprzyjaznym dla bonhomme miejscu - legendarnej Nowej Hucie, konglomeracie - pomniku socrealizmu. No, ale czy tak serdeczni znajomi wiedli by mnie na stopienie?
Do huty (obecnie im. Tadeusza Sendzimira - nie żadnego Iljicza Lenina!) dotarliśmy po zmierzchu. Po przekroczeniu bramy autobus zakładowy zawiózł nas do miejsca, które z magią niewiele wspólnego miewa - ocynowni. Jak wiele jednak się zmienia, gdy halę produkcyjną przeistoczy się w koncertową. O miejscu tym słyszałem już wiele od Pana f., który podczas ubiegłorocznego festiwalu miał tu okazję uczestniczyć w koncercie The Cinematic Orchestra.


Hala robi wrażenie na zewnątrz, ale powyższe zdjęcie wnętrza pokazują wam czytlenicy mili, że w środku dopadło mnie wrażenie zwielokrotnione! Pozostaje pytanie najważniejsze, a zamknę je w odpowiedzi: artystą, który nas przyciągnął w to miejsce był nikt inny jak Jón Þór Birgisson - znany bardziej jako Jónsi - wokalista islandzkiej grupy Sigur Rós. Tak, tak - to ten pan, który smyczkiem od wiolonczeli gra na gitarze elektrycznej. Jego solowa płyta - którą koncertem promował - odbiegła troszeczkę od post-rocka granego przez macierzystą formację w stronę popu. Jednak przez ponad 90 minut koncertu nikt z pośród kilku tysięcy słuchaczy nie odważył się chyba artyście uczynić z tego romansu zarzutu.
Brak słów na dźwięki, które płynęły z niesamowitą energią akompaniujących wysokiemu głosowi Jónsiego. Czasem próbowałem sobie odpowiedzieć - skąd tyle dźwięków! Oprócz gry na klasycznych instrumentach, pogrywania wibrafonem, zewsząd atakowały odgłosy zwierząt i natury. Genialna akustyka hali nie pozwoliła się wymknąć żadnej nucie. Każda melodia oblatywała wszystkie zakamarki i uderzała w słuchaczy z taką energią, że w przerwach pomiędzy utworami budzili się z letargu, aby spróbować klaskać. Zespół wraz z solistą nie mógł myśleć o spokojnym finale. Wywołani owacjami na stojąco, poczęstowali zebranych jeszcze pięknym bisem, po czym - jakby speszeni - uciekli za scenę.
To był koncert bajek, dźwięków, pejzaży - Nowa Huta stała się na dwie godziny małą Islandią...

A po koncercie udało mi się przejść za kulisy tego wspaniałego, industrialnego teatru i spędzić parę chwil z artystami. W całym tym widowisku dziwiły tylko stroje niektórych muzyków. Ale... tego wieczoru wszyscy byliśmy Islandczykami!
Bardzo przyjemnie zaczął się ten weekend, ale dzięki PKP stał się również wyczerpujący. Nie chcę być złośliwy, ale przecież pochodzę z kraju, który ma TGV i jest mi przykro, że pociąg tutaj jedzie odcinek 88 km dwie godziny, a pomiędzy 22.12 a 2.33 nad ranem nie ma ani jednego na peronie. No cóż - do domu wróciłem zmęczony, ale zdecydowanie szczęśliwy. Więc ten weekend dokończę rozmyślając o nowych wyprawach, a was Czytelnicy zapraszam do zaglądania na romkową stronę. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz