poniedziałek, 10 listopada 2014

Wracam! Zaczynam od dziś.

Troszeczkę zahibernowałem się drodzy czytelnicy, ale nic to!

Po czterech sezonach drzemek pod śnieżną pieżynką i kilku wycieczkach wracam
do Was 
i obiecuję: na dobre.

Zapraszam do polubienia mojej strony na portalu, który przez te cztery lata
się spopularyozwał, dzięki czemu nas - entuzjastów podróży - będzie więcej.


A tam na powitanie oświadczyłem:

„Mesdames et Messieurs, starzy i młodzi,
Szanowni Państwo!

Jestem Roman Bonhomme, a dla Was Bałwan Romek. Nie istnieję - bien sûr - od dziś. Lecz nie o tym na ten czas. Zapraszam do zaakcetowania mojej skromnej strony, zaproszenia innych znajomych i wspólnej voyage. Będę starał się opowiedzieć Wam 

o każdej podróży, którą odbyłem. Zaglądajcie tu z przekonaniem, że nie znajdziecie w moich opowieściach gniewu, politique i niegrzeczności.
Jestem podróżnikiem, miłośnikiem nauki, przyrody i sztuki, ale przede wszystkim gawędziarzem.

Bądźmy mili i kulturalni, a w zamian będziemy mieli świetną zabawę.”

czwartek, 30 grudnia 2010

telegram!

Od października moi Drodzy jestem w pernamentnej STOP voyage na chwilę wpadłem nadać STOP wiadomość że żyję STOP pędzę jeszcze zwiedzić Wasze kurorty STOP sopockie i helskie STOP wracam na tygodniach serdecznie STOP myślę o Was i notuję STOP Bonne Année!  STOP Roman Bonhomme.

niedziela, 26 września 2010

u źródeł Wisły

Hej ho!  Weekend powoli za nami, jutro wszyscy pójdziemy do pracy. Zanim jednak rzucę się w wir zajęć koniecznych, przedstawię raport z wczorajszej wycieczki. Jako obcokrajowiec na polskiej ziemi zachęcany jestem przez mojego kuratora do asymilacji, w ramach której zwiedzam ten dziwny kraj nad.. Wisłą. I właśnie ta legendarna Vistula w ostatnią sobotę stała się celem mojej wędrówki, a konkretnie jedno z dwóch źródeł polskiej Loary.

Spacer rozpocząłem od niebieskiego szlaku w Wiśle Czarne. Zanim dotarłem do podnóża Baraniej Góry, byłem zmuszony przejechać przez Ustroń i Wisłę - przyjemne perełki Beskidu Śląskiego oszpecone lawiną kiczu reklam, bud, budek, pseudorestauracji, i gołębich hoteli. Naprawdę trudno mi zrozumieć, jak można tak kaleczyć krajobraz. Ale z grzeczności nie będę rozwijał się w tym temacie. Być może wrażliwość bonhomme jest przesadna.


Szlak tego dnia pękał od naporu turystów. To pierwszy jesienny weekend i prawdopodobnie jedna z ostatnich okazji w tym roku na ładną pogodę i przyjemną temperaturę. Tak więc kto mógł i miał okazję, korzystał z dwugodzinnego spaceru. Wisła swoje źródła bierze z Białej i Czarnej Wisełki. Niebieski Szlak na szczyt Baraniej Góry biegnie wzdłuż tej pierwszej. Jest to niesamowicie urokliwa trasa, na której znajduje się wiele uskoków skalnych; pierwsze zdjęcie w tym poście przedstawia efektowne Kaskady Rodła. Same źródło Białej Wisełki znajduje się na wysokości 1080 m n. p. m.


Ale ta wysokośc nie była celem, ponieważ szczyt Baraniej znajduje się na wysokości 1220 m n. p. m. i właśnie tam wytrwale podążałem wraz z czwórką towarzyszących mi osób. Na samym szczycie można było odnieść wrażenie, że starości powiatów cieszyńskiego i żywieckiego albo postanowili zainaugurować kampanię samorządową za pomocą darmowych oscypków, albo na wieżę - którą ustawiono na szczycie - w ten dzień przyjechać miała pierwsza dama, Carla Bruni.


Barania Góra swoim widokiem ze szczytu może przygnębić miłośników przyrody. w dużej części zbocza góry pokryte są tysiącami połamanych drzew. Teren ten objęty jest rezerwatem i w celach naukowych nie ingeruje się w ten pejzaż. 


Sama wieża zapewnia wspaniałe widoki na cały szlak prowadzący do Skrzycznego, Beskid Żywiecki i biegnący w stronę Węgierskiej Górki, znakowany kolorem czerwonym, Główny Szlak Beskidzki.

 

Ten kilkugodzinny wypad nie należał do wyczerpujących i skomplikowanych. Jak wspomniałem na wstępie, zapragnąłem dotrzeć do źródeł tak ważnej dla goszczących mnie Polaków rzeki. Z drugiej strony była to przebieżka przed zbliżającą się wielkimi krokami wyprawą, jakiej podjąć się chcę tej jesieni, zanim na zimowe miesiące oddam się w większej mierze rozkoszy śniegowych opadów i subtelnych temperatur poniżej zera.

sobota, 18 września 2010

och i ach! fest! Jónsi!

"Dzisiaj wszyscy jesteśmy Islandczykami!" - taka parafraza słów Baracka Husseina wypadła mi z ust lodem wczorajszego wieczoru. Bo wieczór to był bajkowy: jak ubrania Björk, jak gejzery na tej małej wyspie, jak domy w Reykjavíku, jak etykieta z butelki tranu. Jeszcze doba nie minęła, wciąż jestem mocno podekscytowany! Bo i nowe miejsce i dwie szufelki magii w środku wielkiej huty. Więc - może od początku!
  
   Po tygodniu w pracy człowiek pragnie uciec z miasta - nawet, jeśli pracę swoją lubi. Tym bardziej z radością przyjąłem serdeczne zaproszenie przyjaciół z królewskiego miasta Krakowa - na popołudniową kawkę i wieczór z dźwiękami podczas odbywającego się festiwalu muzyki współczesnej Sacrum Profanum. Tegoroczny festiwal oscyluje wobec kultury nordyckiej, co już przyjemnie obniżyło temperaturę mojego Ja, a największa liczba artystów przybyła z mroźnej (sic!) Islandii.
   Początkowo nerwowo zareagowałem na informację, że koncert odbędzie się w nieprzyjaznym dla bonhomme miejscu - legendarnej Nowej Hucie, konglomeracie - pomniku socrealizmu. No, ale czy tak serdeczni znajomi wiedli by mnie na stopienie?
Do huty (obecnie im. Tadeusza Sendzimira - nie żadnego Iljicza Lenina!) dotarliśmy po zmierzchu. Po przekroczeniu bramy autobus zakładowy zawiózł nas do miejsca, które z magią niewiele wspólnego miewa - ocynowni. Jak wiele jednak się zmienia, gdy halę produkcyjną przeistoczy się w koncertową. O miejscu tym słyszałem już wiele od Pana f., który podczas ubiegłorocznego festiwalu miał tu okazję uczestniczyć w koncercie The Cinematic Orchestra.


Hala robi wrażenie na zewnątrz, ale powyższe zdjęcie wnętrza pokazują wam czytlenicy mili, że w środku dopadło mnie wrażenie zwielokrotnione! Pozostaje pytanie najważniejsze, a zamknę je w odpowiedzi: artystą, który nas przyciągnął w to miejsce był nikt inny jak Jón Þór Birgisson - znany bardziej jako Jónsi - wokalista islandzkiej grupy Sigur Rós. Tak, tak - to ten pan, który smyczkiem od wiolonczeli gra na gitarze elektrycznej. Jego solowa płyta - którą koncertem promował - odbiegła troszeczkę od post-rocka granego przez macierzystą formację w stronę popu. Jednak przez ponad 90 minut koncertu nikt z pośród kilku tysięcy słuchaczy nie odważył się chyba artyście uczynić z tego romansu zarzutu.
Brak słów na dźwięki, które płynęły z niesamowitą energią akompaniujących wysokiemu głosowi Jónsiego. Czasem próbowałem sobie odpowiedzieć - skąd tyle dźwięków! Oprócz gry na klasycznych instrumentach, pogrywania wibrafonem, zewsząd atakowały odgłosy zwierząt i natury. Genialna akustyka hali nie pozwoliła się wymknąć żadnej nucie. Każda melodia oblatywała wszystkie zakamarki i uderzała w słuchaczy z taką energią, że w przerwach pomiędzy utworami budzili się z letargu, aby spróbować klaskać. Zespół wraz z solistą nie mógł myśleć o spokojnym finale. Wywołani owacjami na stojąco, poczęstowali zebranych jeszcze pięknym bisem, po czym - jakby speszeni - uciekli za scenę.
To był koncert bajek, dźwięków, pejzaży - Nowa Huta stała się na dwie godziny małą Islandią...

A po koncercie udało mi się przejść za kulisy tego wspaniałego, industrialnego teatru i spędzić parę chwil z artystami. W całym tym widowisku dziwiły tylko stroje niektórych muzyków. Ale... tego wieczoru wszyscy byliśmy Islandczykami!
Bardzo przyjemnie zaczął się ten weekend, ale dzięki PKP stał się również wyczerpujący. Nie chcę być złośliwy, ale przecież pochodzę z kraju, który ma TGV i jest mi przykro, że pociąg tutaj jedzie odcinek 88 km dwie godziny, a pomiędzy 22.12 a 2.33 nad ranem nie ma ani jednego na peronie. No cóż - do domu wróciłem zmęczony, ale zdecydowanie szczęśliwy. Więc ten weekend dokończę rozmyślając o nowych wyprawach, a was Czytelnicy zapraszam do zaglądania na romkową stronę. 

wtorek, 14 września 2010

a to już jesień!

     Z radością usiadłem dzisiaj przy klawiaturze, by móc napisać: dzień dobry po wtóre. Od czasu mojej pierwszej relacji otrzymałem parę cennych uwag - czasem krytycznych - i z nieskrywaną przyjemnością pragnę Wam czytelnicy opowiedzieć, jak wiele miłych chwil przyszło mi doświadczyć w ostatnich trzech tygodniach na przełomie sierpnia i września.


     Wieczorem 27 września w towarzystwie panienki Z. pojechałem do Katowic na kolejną edycję festiwalu Tauron Nowa Muzyka, który odbywał się na terenie KWK "Katowice".


Nieswojo jako bonhomme czułem się w scenerii plażowej (cały teren wysypano piaskiem) połączonej dyskretnie z postindustrialnym terenem, nad którym majestatycznie królował kopalniany szyb, ale w końcu
o muzykę tutaj chodziło (:


Ten wieczór był wyjątkowy głównie z powodu dwóch artystów: reprezentującego NINJA TUNE Bonobo oraz magików z Jaga Jazzist! Mimo, iż jestem dzieckiem chrzestnym Jacque'a Brela i Vanessy Paradis,
z przyjemnością zaprzedałem swój wieczór tym dźwiękom pełnym ekspresji i entuzjazmu. Artyści nie zawiedli przybyłej tłumnie publiczności, a zabawa trwała do ostatniej minuty, do rana!
Bywały momenty na tyle energiczne, że obawiałem się wzrostu temperatury mojego ciała powyżej granicy stabilności!
   Niespełna tydzień później wyjechałem (po tygodniu intensywnej pracy) zaś z grupą miłych, rudych Hanysów z miasta "z węgla i stali", poznanych podczas wyprawy na Babią Górę. Wyjechaliśmy z domu w sobotę o 4 rano i już o 8 spokojnie wylądowaliśmy flotą dwóch samochodów w Starym Smokowcu po słowackiej stronie Tatr. W tym dniu naszym celem stał się Sławkowski Szczyt (2452 m n.p.m.).


Wycieczkę rozpoczęliśmy jak typowe stonki górskie - kolejką szynową o długości dwóch kilometrów na wysokość niespełna 1300 metrów, skąd niebieskim szlakiem dotarliśmy do Rozdroża pod Sławkowskim Szczytem, odkąd prowadził już szlak do celu. 
Niestety - pogoda spłatała nam małego figla - gdzieś od wysokości 1500 metrów pojawiła się moja liczna rozbita rodzina w formie pierwszego od wiosny.. śniegu (sic!). 


Dotarliśmy do przepięknego zakrętu na urwisku z widokiem na południową część najwyższego szczytu Tatr - Lomnitzer Spitze (2634m n.p.m.), czyli Łomnicy (: i cienką nitkę kolejki linowej, której nie dojrzycie na zdjęciu poniżej.


Uprzedzam, iż z góry zdobyciem sobie nie po-ra-dzi-liś-my!
Od zakrętu, do którego brodząc już po łydki w śniegu dotarliśmy, przeszliśmy jeszcze kilkaset metrów, a część Ślązaków zaatakowała odważnie szczyt Królewskiego Nosa (2272 m n.pm.), wgniotła sobie klatki piersiowe widokiem Tatr Wysokich i postanowiła wrócić.


Jeśli chcecie - drodzy Czytelnicy - na bieżąco śledzić moje włajaże, pamiętajcie, że celu wolę za podejściem pierwszym nie sięgnąć, ale próbować, by w lepszych okolicznościach zdobyć! Dlatego miast szczytów wybrałem kawę zbożową i oczekiwanie na powrót Łobuzów.


Pod sam szczyt z całej ekipy dotarł pan Pstro, ale śnieg zlodowaciały był do tego stopnia, że brak czekana i raków podczas zdobycia wierzchołka byłby arogancją, ale i głupotą. W tytule posta nawiązałem do jesieni, ale w górach tak naprawdę przywitała nas zima. Jesień pokazała się jednak w całych Beskidach. Od Bielska - Białej, przez całe Podhale aż po Bieszczady, parę dni temu rozpoczął się coroczny festiwal Natury z paletą kosmiczną barw. W takich chwilach czuję Cię mocniej, Mamo. Twój Romek :)

niedziela, 22 sierpnia 2010

Wyjść z domu!

     "Każda podróż ma swój początek" - często takie słowa słyszymy z ust podróżników - tych, którzy w swoim paszporcie mają kłopot ze znalezieniem miejsca na nowe perełki stemplarstwa, jak i tych podróżujących palcem (kursorem) po mapie. I ta podróż początek swój zawsze ma w głowie tego, który z czasem dotyka swoją stopą ziemi dalej, niż za zakrętem rodzinnego domu.
Moim pierwszym celem podróży był piasek świnoujskiej plaży nad Morzem Bałtyckim, jednak los przewrotny jest nawet dla Romana. Szybko okazało się, że morze przepełnione jodem i smrodem nadmorskich smażalni wietnamskiej pangi zamienię na pachnące kosodrzewiną, obrośnięte borówką i jagodami zbocza Babiej Góry - królowej polskich Beskidów, obejmującej swoim majestatycznym spojrzeniem Karpaty.


     
     Sobotni trekking rozpocząłem od Przełęczy Krowiarki (1010 m n.p.m.), od której maszerowałem habsburskim Górnym Płajem - znakowanym szlakiem niebieskim w stronę Markowych Szczawin; miałem w końcu okazję podziwiać uroczy Mokry Stawek, o którym wcześniej tylko czytałem (a nigdy od nikogo nie słyszałem). Po ponad godzinnym spacerze skręciłem w jedyną w Beskidach Perć - Akademików - znakowaną żółtym szlakiem.




Perć Akademików nie należy do odcinków skomplikowanych, który wymaga od pokonujących trasę specjalnych umiejętności. Najważniejsza jest rozwaga i odrobina kondycji. Podjęcie się stromego podejścia na szczyt Diablaka wynagradza wspaniała ekspozycja krajobrazu Zawoi i Beskidu Żywieckiego.




     Po półtoragodzinnej wspinaczce dotarłem na szczyt Babiej i ku mojemu zaskoczeniu trafiłem na mszę świętą odprawianą dla ponad stu ludzi przez słowackiego biskupa Stefana Secki, z diecezji spiskiej. Wspaniała tego dnia pogoda pozwoliła na godzinę relaksu na szczycie, zaparzenie świeżej kawy i zasłużone śniadanie.



O 14. ruszyłem czerwonym szlakiem przez szczyty Gówniaka, Kępy i Sokolicy, i  przyszedł czas na zasłużony powrót do domu :)

     
     Kolejna wycieczka już wkrótce; z nadzieją na nowe relacje pozdrawiam wszystkich czytelników. Serdecznie pozdrawiam ekipę rudych Ślązaków, z którymi miałem przyjemność spędzić ten słoneczny dzień na szlaku!
Roman